22.03.2013 roku do MCRmy czy też KillJoys, dotarła wstrząsająca wiadomość. My Chemical Romance się skończyło. Postanowiłam dodać tu najbardziej wzruszającą rzecz, jaką czytałam, mianowicie pożegnalny list Gerarda.
Obserwacja- o ptaku i szkle
Obudziłem się dziś rano ciągle śpiący, a raczej jeszcze nie do końca siebie świadomy. Słońce zaglądało przez okna, dotykając mojej twarzy i wtedy ogarnął mnie głęboki smutek, nagle przywracając mnie do życia i uświadomiłem sobie – My Chemical Romance zakończył działalność.
Zszedłem na dół, aby zrobić jedyną rzecz, która mogła pomóc mi odzyskać spokój – przyrządziłem kawę.
Zaczęła się parzyć w tej ciszy, która zdarza się tylko o poranku i będąc jedynym, który już wstał, wyszedłem z domu, pozostawiając za sobą otwarte drzwi. Rozejrzałem się i zacząłem oddychać. Wszystko wyglądało tak samo – piękny dzień.
Kiedy odwróciłem się, żeby wejść z powrotem do domu, usłyszałem z niego ćwierkanie i szelest. I wtedy zauważyłem, że mały, brązowy ptaszek wleciał do biblioteki. Oczywiście spanikowałem. Wiedziałem, że muszę bezpiecznie go uwolnić i przywrócić porządek rzeczy w naszym domu, i że z całą pewnością nie może on z nami zamieszkać. Ścigałem go (wciąż zakładając, że on to on*) do mojego gabinetu, w którym mam ogromne okna.
Właśnie wtedy, na całe szczęście, usłyszałem na schodach kroki Lindsey**, i ona, z jej naturalnym opanowaniem, chwyciła koc i wkroczyła do gabinetu. Ptak był niemożliwy do pochwycenia, więc zacząłem otwierać okna po stronie Lindsay, ale okazało się, że są podwójne. Ptak zaczął obijać się o szkło, ciągle i ciągle, w różnych kierunkach.
Pac.
Pac.
Pac!
Usłyszałem kolejne kroki, to Bandit** zbiegała po schodach, ciesząc się kolejnym dniem. Jej wejście w całą sytuację wywołało spory chaos (ponieważ ona była bardzo podekscytowana spotkaniem ptaka) i tak się stało, że zaczęliśmy ścigać ptaszka do salonu. Wiedząc, że tam sytuacja może stać się nieciekawa, z uwagi na wysoki sufit i belki na nim, otworzyłem frontowe drzwi, podczas gdy Lindsey zrobiła, co mogła, aby zachęcić naszego nowego przyjaciela do wyjścia. Po chwili namawiania, fruwania i ćwierkania, złym nawrocie w kierunku biblioteki i krótkim pożegnaniu z Bandit, po prostu wyskoczył za drzwi i odleciał przy piątym podfrunięciu. Ucieszyliśmy się.
Już nie byłem smutny.
Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale przestałem być smutny w chwili, w której ten ptaszek wkroczył do mojego życia, ponieważ było coś, co musiało zostać zrobione, małe stworzenie, któremu należało pomóc i je uratować. Zamknąłem drzwi. Postanowiłem napisać list, który zawsze wiedziałem, że kiedyś napiszę.
Zazwyczaj w mojej naturze jest bycie abstrakcyjnym, ukrytym na widoku lub w ogóle nigdzie. Zawsze czułem, że sztuka, którą tworzę (sam czy z przyjaciółmi) zawiera wszystkie moje intencje, kiedy wykonana była należycie, i to nie wymaga wyjaśnień. To po prostu nie w mojej naturze tłumaczyć się, wyjaśniać czy usprawiedliwiać jakiekolwiek moje działania, których podjąłem się w skutek ich przemyślenia z czystym umysłem, z całą moją szczerością.
Zawsze czułem, że jeśli nastąpi koniec tego zespołu, sytuacja będzie inna. Byłbym tajemniczy w jego istnieniu, a otwarty przy jego śmierci.
Najczystsze czyny przychodzą z prawdy, nie z przymusu. I prawdą w tej kwestii jest to, że kocham każdego z was.
Tak więc, jeśli czytacie to i rzuci to trochę światła na cokolwiek, czy mój osobisty wzgląd i uczucia na ten temat, jest to z miłości, wzajemnej i wspólnej, nie z obowiązku.
Miłość.
To zawsze było moją intencją.
My Chemical Romance: 2001-2013
Byliśmy spektakularni.
Wiedziałem to przy każdym koncercie, czułem to za każdym razem bez zewnętrznego potwierdzenia.
Były pewne zgrzyty, czasami nasz używany sprzęt psuł się, czasami nie miałem głosu- i tak byliśmy świetni. Wiara w to uczyniła nas tym, kim byliśmy, ale także wiele innych rzeczy, każda z nich istotna- A każda z tych rzeczy, która uczyniła nas świetnymi, była także rzeczą, która doprowadziła do naszego końca-
Fikcja. Spory. Tworzenie. Destrukcja. Protest. Agresja. Ambicja. Serce. Nienawiść. Odwaga. Złośliwość. Piękno. Desperacja. MIŁOŚĆ. Strach. Blask. Słabość. Nadzieja.
Fatalizm.
To ostatnie jest bardzo istotne. My Chemical Romance miał, od samego początku, zwyczaj szkodzenia w kierunku bezpiecznym. Niszczycielskie narzędzie, które powinno zapobiec lub zaprzestać pewnych wydarzeń, miało zdetonować. Wiedziałem o tej „usterce” już wiele tygodni przed rozpoczęciem jej działania.
Osobiście ogarnąłem to, ponieważ, znów, to czyniło nas idealnymi. Idealna maszyna, piękna, jednak świadoma swego działania. Zobowiązana do wyłączenia zanim stanie się zagrożeniem. Aby ochronić ideę- za wszelką cenę. Prawdopodobnie brzmi to jak żywcem wyrwane ze stron czterokolorowego komiksu i o to właśnie chodzi. Żadnego kompromisu. Żadnego ustępstwa. Żadnego pieprzonego gówna.
Tym jest dla mnie rock and roll. A ja wierzę w rock and rolla.
Nie wstydziłem się tego, komu to powiedziałem: nie prasie, nie fanom, nie bliskim. To jest w tekstach, to jest przekomarzanie się. Często obserwowałem dziennikarzy chichoczących na wspomnienie o tym, zakładających, że jestem melodramatyczny i szukam sensacji (w ich obronie podkreślam, że zazwyczaj byłem ubrany jak lider apokaliptycznej orkiestry marszowej w podartym fartuchu szpitalnym i z twarzą pokrytą ekspresyjnym makijażem, więc w porządku).
Wciąż nie jestem pewny, czy mechanizm działał prawidłowo, ponieważ to nie był wybuch, tylko powolny proces. Ale efekt jest ten sam, z tego samego powodu-
Kiedy nadszedł czas, kończymy.
Ważne jest dla nas, aby zrozumieć, że opinia czy to jest czy nie jest ten czas nie pochodzi od publiczności. Ponownie, to chronienie idei dla dobra publiczności. Wiele zespołów czekało na wyraźne potwierdzenie, że czas odejść, takie jak sprzedaż biletów, pozycje w sondażach, wy gwizdy i butelki z moczem, które dla nas nie mają wpływu i które zazwyczaj nadchodzą za późno.
Powinno się to wiedzieć w swoim bycie, jeśli słucha się prawdy wewnątrz siebie. A wewnętrzny głos staje się głośniejszy niż muzyka.
<W tym miejscu robię przerwę, żeby ugościć starych przyjaciół, z których wszyscy w jakiś sposób byli pomocni na początku tego zespołu. Rozmawiamy o dawnych dniach, rozmawiamy o muzyce, rozmawiamy o nowych rzeczach. Śmiejemy się i pijemy dietetyczną colę. Żegnamy się, wracam do łóżka, aby wznowić pisanie porannego listu, co następuje->
Teraz-
Jest wiele powodów, które doprowadziły do końca My Chemical Romance. Główna przyczyna nie jest ważna, tak jak posłańcy- ale wiadomość, znów jak zawsze, jest ważną rzeczą. Ale żeby nie było wątpliwości- to jest moja ocena, moje powody i moje uczucia. I mogę was zapewnić, że nie było żadnego podziału, kłótni, niepowodzenia, wypadku, łotra czy noża wbitego w plecy, który by to spowodował, powtarzam, to nie była niczyja wina, działo się to po cichu, czy zdawaliśmy sobie z tego sprawę czy nie, na długo przed jakimikolwiek sensacjami, skandalami czy plotkami.
Nie było żadnego blasku chwały w gradzie kul…
Jestem za kulisami w Asbury Park, New Jersey. Jest sobota, 19 maja 2012 i dreptam za wielką, czarną kurtyną, która kieruje na scenę. Czuję, jak bryza z oceanu okrąża mnie i patrzę na moje ramiona, które pokryte są świeżym bandażem z powodu przegranej walki, jaką toczę z wysypką cieplną, która była tajemniczym problemem w ostatnich miesiącach. Zazwyczaj nie jestem zdenerwowany przed koncertem, jednak teraz zdecydowanie odczuwam motyle w brzuchu przez większość czasu. Coś się zmieniło- przenika mnie dziwna trwoga, która jest moim zdaniem szóstym zmysłem, który odczuwa się w ostatnich chwilach życia. Moje źrenice zwężyły się i przestałem mrugać. Moje ciało jest lodowate.
Dostajemy znak, aby wejść na scenę.
Koncert jest… dobry. Nie świetny, nie zły, po prostu dobry. Pierwszą rzeczą, która przykuła moją uwagę, nie jest ogromna liczba ludzi przed nami, a coś po lewej- brzeg i bezmiar oceanu. O wiele bardziej błękitny niż zapamiętałem jako chłopiec. Niebo jest po prostu wibrujące. Śpiewam, na pół automatycznie, a coś jest nie tak.
Gram. Nigdy nie gram na scenie, nawet jeśli wydaje się, że tak robię, nawet jeśli przesadzam lub wygłaszam monolog. Nagle stałem się bardzo świadomy samego siebie, prawie jakbym obudził się ze snu. Zaczynam ruszać się szybciej, bardziej wściekle, brawurowo- próbując strząsnąć z siebie to uczucie- ale jedyne, co osiągnąłem, to cisza. Wzmacniacze, aplauz, wszystko zdawało się cichnąć.
Wszystkim, co pozostało, był wewnętrzny głos, który słyszałem bardzo wyraźnie. Nie musiał on krzyczeć- szeptał, mówiąc do mnie krótko, przejrzyście i uprzejmie- to, co musiał powiedzieć.
Co powiedział, to pozostanie między mną a nim.
Zignorowałem go, przez co kolejne miesiące były dla mnie pełne cierpienia- byłem pusty, przestałem słuchać muzyki, nie podniosłem ołówka, zacząłem popadać w stare nawyki. Całe ożywienie, które zazwyczaj widziałem, straciło nasycenie. Zagubiony. Zwykłem widzieć we wszystkim sztukę lub magię, szczególnie w rzeczach doczesnych- umiejętność ta popadła w ruinę.
Powoli, po tym jak wyrządziłem sobie wystarczająco dużo krzywd, zacząłem wydostawać się z tej dziury. Czysty. Kiedy mi się to udało, jedyną rzeczą, jaka we mnie pozostała, był ten głos, a po raz drugi w moim życiu już go nie zignorowałem- ponieważ był to mój głos.
Jest wiele ról, jakie każdy z nas odgrywa w tym zakończeniu. Możemy być życzliwi, nieżyczliwi, sympatyczni, dwulicowi, żartobliwi, pochmurni, być ofiarami-
To ostatnie, znowu, jest ważne. Nigdy nie uważałem się za ofiarę, moi towarzysze też nie, ani fani- zwłaszcza nie oni. Dla nas przyjęcie takiej postawy równałoby się z potwierdzeniem wszystkiego, co wypisywały o nas tabloidy. Co ważniejsze, to zupełnie nie trafia w sedno zespołu. A czego się nauczyliśmy?
Z honorem, integralnością, zakończeniem i na naszych własnych warunkach- zamykamy drzwi.
A inne się otwierają-
Tego ranka obudziłem się wcześnie. Szybko umyłem zęby, włożyłem jakieś luźne dżinsy i wskoczyłem do samochodu. Powoli jechałem drogą 405 poprzez poranną mgłę na parking w Palo Vaerde, gdzie miałem się spotkać z miłym dżentelmenem imieniem Norm. Był to starszy zdeklarowany hippis, ale miał w sobie energię szesnastolatka z garażowego zespołu rockowego. Celem spotkania było przekazanie wzmacniacza w moje posiadanie. Niedawno zamówiłem u niego ten wzmacniacz i oboje zgodziliśmy się, że przesyłka mogłaby uszkodzić rurki- był więc on tak miły, żeby spotkać się ze mną w połowie drogi.
Wzmacniacz Fender Princeton z roku 1965, bez pogłosu. Piękne, małe urządzenie.
Pokazał mi wszystkie niuanse, głośnik, wtyczkę bez uziemienia, oryginalną etykietę i kredowy znak mężczyzny czy kobiety, która go zbudowała-
„Ten wzmacniacz mówi” powiedział.
Uśmiechnąłem się.
Wypiliśmy kawę, rozmawiając o przetwornikach ze złotej folii i życiu. Siedzieliśmy w samochodzie i graliśmy sobie wzajemnie muzykę, którą stworzyliśmy. Pożegnaliśmy się, obiecując sobie, że zostaniemy w kontakcie, i wróciłem do domu.
Kiedy zaczynałem My Chemical Romance, rozpoczynałem siedząc w piwnicy moich rodziców, podnosząc instrument, który na długo opuściłem- gitarę. Był to Fender Mexican Stratocaster z lat ’90, w kolorze błękitu Spokojnego Jeziora, jednak w swej młodości zadecydowałem, że jest zbyt czysta i ładna, więc obiłem ją tak, że spod błękitu, który powinien ją pokrywać, widać było trochę czerwonej farby. Gdy dodałem odrobinę taśmy izolacyjnej, była akceptowalna. Podłączyłem ją do niewielkiego wzmacniacza Crate z wbudowanym zniekształceniem i zacząłem pierwsze chwyty Skylines and Turnstiles.
Wciąż mam tą gitarę, znajduje się koło The Princeton.
Ma głos i chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia.
Na zakończenie chciałbym podziękować każdemu jednemu fanowi. Nauczyłem się od was, być może więcej niż wam się wydaje, że nauczyliście się ode mnie. Jedyne, czego żałuję, jest to, że jestem beznadziejny z imionami i okropny z pożegnaniami. Ale nigdy nie zapominam twarzy ani uczucia- i to pozostanie mi po każdym z was.
Czuję Miłość.
Czuję miłość do was, naszej obsługi, naszej ekipy i do każdego człowieka, z którym dzieliłem zespół i scenę-
Ray. Mikey. Frank. Matt. Bob. James. Todd. Cortez. Tucker. Pete. Michael. Jarrod.
Jako iż pożegnania mi nie wychodzą, nie chcę, żeby było to pożegnanie. Ale pozostawię was z jedną ostatnią rzeczą-
My Chemical Romance jest zakończone. Ale nie może umrzeć.
Jest żywe we mnie, w chłopakach, i jest żywe w każdym z was.
Zawsze to wiedziałem i wydaje mi się, że wy też.
Ponieważ to nie jest zespół-
to jest idea.
Kocham Was,
Gerard
*A nie ona
** Lindsey to żona Gerarda, a Bandit to ich córka
Mnie samej jest trudno o tym pisać, bo zbiera mi się na płacz. Jednak uważam, że powinniśmy być wdzięczni chłopakom, za to, co nam po sobie pozostawili-MUZYKĘ. Może byli dla nas idealnym zespołem, ale jeśli to musieli zrobić, żeby być szczęśliwymi, powinniśmy to uszanować. Nadal możemy cieszyć się z koncertów każdego z osobna. Najważniejsze, że ich muzyka i wspomnienia po nich, jako zespole pozostaną przy nas na zawsze...