Zostać pilotem, strażakiem czy policjantem, to marzenie wielu chłopców w młodym wieku. A dziewczynki? Czy wszystkie dziewczynki marzą o byciu księżniczką, aktorką czy policjantką? Nie wszystkie. Były takie jak ja, które od dziecka marzyły, by w przyszłości zostać pilotem.
Gdy jesteśmy dziećmi, marzymy o wielu rzeczach. O nowym rowerze, grze, telefonie czy wyobrażamy sobie siebie jako dorosłego bohatera ratującego innych z opresji lub jako bardzo szanowanego obywatela. Niestety, życie toczy się swoim torem, a rzadko kiedy marzenia, które mieliśmy w dzieciństwie ziszczają się gdy jesteśmy już dorosłymi ludźmi. Jedni chcieli być lekarzami, a pracują w supermarkecie, inny marzyli o byciu strażakiem, a w rezultacie mają swój własny biznes.
Mnie się udało ziścić swoje marzenia. Po części.
Pamietam, gdy miałam kilka latek, często tata zabierał mnie gdzieś za miasto na kocyk na trawkę, by pooddychać świeżym powietrzem, nie tym miejskim i śmierdzącym spalinami. Leżeliśmy wtedy z tatą na kocyku, a obok leżały różne dziecinne gadżety; rowerek, piłka i inne tym podobne przydatne dziecku przyrządy. My jednak uwielbialiśmy patrzeć w niebo na latające nad nami samoloty. Ja za każdym razem gdy przelatywał jakiś samolot, wstawałam i w podskokach krzyczałam: "Panie pilocie, dziura w samolocie!" Wtedy nie zdawałam sobie chyba sprawy z tego, że kiedyś usiądę za sterami prawdziwego samolotu, byłam na to za mała.
Potem dorosłam, już coraz rzadziej patrzyłam w niebo, zaczęły się dyskoteki, znajomi, szkoła i latające nad głową samoloty nie były dla mnie już tak ważne, jak kiedyś.
Czasem jednak, na myśl o siedzeniu za sterami samolotu przechodziły mnie dreszcze. W dzieciństwie i gdy byłam nastolatką dużo latałam z rodzicami (oczywiście jako pasażer) i nigdy się nie bałam. Oglądanie otaczającego nas świata z góry fascynowało mnie niesamowicie. Ciekawiło mnie, ja to wszystko wygląda od kuchni, jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że jest to trudne, a dla zwykłego zjadacza chleba jak ja - wprost nieosiągalne.
Ale jak to w większości bywa, moje życie potoczyło się całkiem inaczej, niż myślałam, że się potoczy. Po skończeniu technikum (w ogóle nie związanym z awiacją), wyjechałam za granicę, do Włoch dla uściślenia. Tam fascynacja nowym otoczeniem przejęła górę nad wszelkimi marzeniami i latanie poszło w zapomnienie.
Mijały lata. Praca, dom, wakacje, znajomi, wyjazdy po Polski. Normalne życie na emigracji. Do czasu.
Pracując w pewnej firmie poznałam człowieka, który udzielał się w wolontariacie. Nie takim zwykłym wolontariacie. Otóż włoskie "Protezione Civile" to czwarta armia swojego państwa - tak na to mówią. Należą do niego setki tysięcy super wyszkolonych ludzi, gotowych o każdej porze dnia i nocy spieszyć z pomocą innym. Od hydraulików po elektryków, od wspinaczy górskich po nurków i ratowników, od lekarzy, pielęgniarek po...PILOTÓW. To przeogromna organizacja niosąca pomoc ludziom podczas małych i największych katastrof. Poszukiwanie zaginionych (bądź ciał), ratownictwo górskie, ratownictwo medyczne, grupy strażackie, ochrona lasów, pomoc podczas powodzi, trzęsień ziemi, upałów, mrozów - wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Każda, nawet najmniejsza wieś ma obowiązek posiadania swojej grupy "Protezione Civile", która póżniej wchodzi w skład gminy, województwa itd, aż do do najwyższego szczebla, któremu podlegają wszyscy, czyli ministerstwu ochrony cywilnej. Ale to opiszę może innym razem. Wróćmy do pana, którego poznałam w firmie i który za wszelką cenę chciał zagospodarować mój nadmiar wolnego czasu. Zaprosił mnie na zebranie swojej grupy "Protezione Civile", kilka osób, większość emeryci, ale służący pomocą każdemu i o każdej porze dnia i nocy. Przeszłam kursy i już byłam w "armii." Po kilku tygodniach nasza grupa dostała zaproszenie od innej grupy - lotniczej, na jakiś jubileusz. Miało byś setki ludzi, prezydent miasta, inne grupy ratownicze. Byłam zaciekawiona. O prezesie grupy, kapitanie Dawidzie słyszałam już dużo, podobno był szaleńcem, który ze swoimi samolocikami robi cuda.
Miejscem imprezy było małe lotnisko położone około 20 km od centrum Verony (tam gdzie mieszkałam). Z minuty na minutę czułam coraz większe podekscytowanie zwłaszcza dlatego, że koledzy z ekipy obiecali mi, że kapitan Dawid na pewno "mnie przeleci" swoim samolocikiem. Lotnisko nie było duże, trawiaste podłoże, 6 hangarów i około 30-40 dwuosobowych awionetek wszelkiego rodzaju. Od najnowszych modeli, po starsze, a nawet antyczne okazy, od tych ze skrzydłami na górze, po te na dole, od tych z otwartymi kabinami po zamknięte, a nawet były te, które mogły startować i lądować na wodzie. Było setki ludzi, co minutę samoloty startowały i lądowały, każdy chciał spróbować, od prezydenta miasta, po reporterów i innych vipów. Podczas imprezy odbywały się też pokazy akrobatyczne zapierające dech w piersiach. Do kapitana Dawida (jak się póżniej dowiedziałam prezesa owego aeroklubu, właściciela lotniska, wice mistrza Włoch w akrobatyce w kategorii CAP 10, instruktora pilotażu) nie można było się dopchać. W końcu po kilku godzinach, gdy towarzystwo zaczęło się rozchodzić, udało mi umówić na lot. Za kilka dni.
Te kilka dni ciągnęły się dla mnie, jak flaki z olejem. Nie myślałam o niczym innym, jak o locie, chodziłam w głową w chmurach. W końcu ten dzień nastał. Pojechałam sama na lotnisko i przywitał mnie kapitan Dawid. Po zadaniu mi dosłownie kilku pytań w stylu "czy nie poczujesz się podczas manewrów akrobatycznych" kazał mi usiąść za stery. Tak, za stery. Awionetki dwuosobowe można pilotować z obu stron. Serce waliło mi jak młot. Gdy po kilku sekundach "rozgrzewki" silnika na pasie startowym rozpoczął się rozbieg i dosłownie po trzech, może po pięciu sekundach wzbiliśmy się w przestworza - PRZEPADŁAM. Nie tylko przeciążenie wbiło mnie w fotel, ale z podniecenia cała drżałam. Dawid leciał spokojnie. Zabrał mnie nad jezioro Garda, bym mogła podziwiać widoki. Po kilku minutach lotu, gdy już się trochę uspokoiłam, zapytałam czy zrobimy jakieś akrobacje. Mogłam nie pytać. W tej samej sekundzie zaczęło nam wirować, jak pralce, raz wbijało mnie w fotel i czułam, jakbym ważyła 5x razy tyle, a raz wybijało mnie z fotela jakby w stan nieważkości, chwilami lecieliśmy dosłownie pół metra nad taflą jeziora po to, by za chwilę z całym impetem "ala świeca" wzbić się znowu w górę. Tym razem PRZEPADŁAM NA DOBRE. Lot trwał może 10 minut, może 40, nie wiem, byłam wtedy dosłownie zawieszona w czasie i przestrzeni. Gdy wylądowaliśmy, pierwszymi moimi słowami było: "Dawid, nieważne, ile czasu mi to zajmie, nieważne, ile to będzie kosztować, ale musisz mnie nauczyć latać.". I tak się stało.
W kolejnych dniach przeszłam badania, poprosiłam o pozwolenie na policji (ustawa antyterrorystyczna) i zaczęła się moja przygoda z lataniem. Szkolenie trwało kilka miesięcy, w międzyczasie zmieniłam grupę obrony cywilnej na tę lotniczą i przeprowadziłam się z Verony do małego miasteczka położonego nad jeziorem Garda, by być zawsze blisko lotniska. Nie będę przynudzać i opowiadać o egzaminach, bo wszystkie były ekscytujące (jeden, z radiofonii musiałam nawet zdawać w ministerstwie w Rzymie). Ważnym jest, że choć w małym tego słowa znaczeniu, ale spełniłam swoje marzenie. Choć nie jestem pilotem Boeinga 777, to latam na małych awionetkach i jestem najszczęśliwsza pod Słońcem. Po kilku miesiącach udało mi się wejść w spółkę z innymi pilotami i kupić sobie własny samolot. Zwiedziłam setki przepięknych miejsc we Włoszech, bywały dni, że spotykaliśmy się nawet w tygodniu w kilku pilotów i w południe z nudów braliśmy nasze "jumbo jety" i lecieliśmy do Wenecji czy Rimini na obiad. Dzięki mojej pasji na przełomie lat poznałam setki, o ile nie tysiące bardzo ciekawych ludzi. Byłam nawet spikerką na kilku najwiekszych pokazach lotniczych we Włoszech, gdzie swoje akrobacje pokazywały najlepsze grupy lotnicze i piloci na świecie. Niestety, na przełomie tych pięknych lat straciłam kilkoro przyjaciół, między innymi kilkukrotnego mistrza świata w akrobacji Francesco Fornabaio. Ale o smutnych rzeczach pisać nie będę. Latałam małymi i dużymi helikopterami, uwielbiałam latać z kolegą (również instruktorem pilotażu i pilotem B777 w Alitalia) jego amfibią z otwartymi drzwiczkami i zaraz po wylądowaniu na środku jeziora skoczyć na główkę, by odświeżyć się w gorące dni. Poznałam wielu spadochroniarzy, skakałam razem z nimi, latałam na paralotniach, szybowcach i chyba tylko jeszcze nie na drzwiach od stodoły.
Podsumowując, świat awiacji to świat bajeczny, ale nie wybacza najmniejszego błędu. Gdy wzbijam się w górę, świat pode mną przestaje istnieć. Jestem tylko ja i moja maszyna. To uczucie, które trudno dosłownie opisać, więc jeśli chcielibyście kiedyś spróbować - nie wahajcie się ani minuty, tylko znajdźcie najbliższy aeroklub i zafundujcie sobie lot próbny. A wszystkim, którzy o czymś marzą - życzę z całego serca, aby wasze marzenia wkrótce się spełniły!